niedziela, 21 lipca 2013

O Tarnopolskich osobliwościach.

Dawno, dawno temu, bo roku pańskiego 1540, na ziemi, na której znajdowała się średniowieczna ruska osada Sopilcze (czy też Topilcze), spustoszona w XIV w. przez Tatarów, a pozyskana później przez Polskę, nad rzeką Seret (będącą dopływem Dniestru) hetman Jan Tarnowski założył twierdzę nazwaną Tarnopolem. Od tego momentu rozpoczęła się historia miasta, które na przestrzeni dziejów mieściło się w granicach Polski, Austrii, Rosji, Austro-Węgier, ZSRR, Generalnej Guberni, żeby ostatecznie, w 1991, przypaść Ukrainie.
Do Tarnopola stosunkowo najłatwiej i najtaniej jest dostać się elektriczką z Lwowa. Sam przejazd tym środkiem transportu może stać się ciekawym przeżyciem, kiedy spotkamy się oko w oko z handlarzami wędrującymi z wagonu do wagonu, sprzedającymi różne różności – od igieł i pilniczków do paznokci, poprzez gazety, chrupki czy nawet kasety z ukraińskimi pieśniami narodowymi, których próbkę można usłyszeć na przyniesionym przez nich magnetofonie. Należy też uważać, co z produktów nadających się do spożycia trzyma się na widoku, gdyż chodzący po wagonach żebracy są wyjątkowo konsekwentni - zobaczywszy coś, co można zjeść lub wypić, tak szybko sobie nie pójdą. W ten sposób straciliśmy pół Sprite`a i czekoladę.
Postanowiliśmy skrócić sobie drogę grą w karty. Po chwili dołączył do nas Ukrainiec w średnim wieku i, choć nie umiał, grał z nami w makao. I grał dopóki, dopóty nie ujrzał stojącego w korytarzu znajomego z brudną reklamówką, który zachęcająco machał mu przez szybę, po czym z siatki wysunęła się szyjka butelki. Utraciliśmy więc i naszego nowego gracza.
Po trzech godzinach jazdy byliśmy na miejscu. Szybko przekonaliśmy się, że wielu zabytków niestety w Tarnopolu nie ma. Zamek, zbudowany przez Jana Tarnowskiego, swoje już przeżył – dwa razy był niszczony: podczas wojen kozackich i najazdu tureckiego. Odbudowała go żona Jana III Sobieskiego, Maria Kazimiera. Na początku XIX w. Franciszek hr. Korytowski usunął obronne umocnienia, przekształcając zamek w pałac, który od połowy tego wieku mieścił w sobie koszary wojskowe. W 1944 roku został spalony, odbudowany zaś w 1951. Dziś jest w nim szkoła sportowa, gdzie uczą zapasów w stylu klasycznym. Za zamkiem rozpościera się duże, szerokie na 1 km i długie na ok. 3 km sztuczne jezioro, zwane mało oryginalnie - Stawem, które bardzo ożywia krajobraz miasta. Wzdłuż niego biegnie spacerowa promenada, latem musi być miejscem wypoczynku Tarnopolan. Późną jesienią jednak można spotkać tam, jak i nad rzeką Seret, tylko wytrwałych wędkarzy. Dość ciekawym obiektem, choć bynajmniej nie zabytkiem, jest znajdujący się po prawej stronie zamku plac zabaw, gdzie tarnopolskie dzieci mogą skręcić sobie kark na 3-metrowej, niemalże pionowej zjeżdżalni. Z tej przyjemności nie skorzystaliśmy.

widok na Staw
Na końcu promenady, idąc w stronę miasta, przy ulicy o nazwie Nad Stawom stoi nieduża i skromna, szesnastowieczna cerkiew Podniesienia Krzyża, obecny swój wygląd zawdzięczająca gruntownej restauracji, będąca jednym z czterech obiektów sakralnych Tarnopola. Kiedy tam dotarliśmy, drzwi do cerkwi były zamknięte, obok wywieszono kartkę, że wejść można tylko przez kancelarię. Obeszliśmy świątynię dookoła, ostrożnie otworzyliśmy drewniane drzwi, które uznaliśmy za wejście do kancelarii, gdyż żadnego innego nie było. Niemalże na palcach, wąskim korytarzykiem weszliśmy do środka, mijając już właściwe, otwarte drzwi do biura. Tam, na kanapie przed telewizorem leżał osobnik, przypominający ukraińską wersję naszego katolickiego proboszcza, zgoła nie zainteresowany naszą obecnością w domu modlitwy.
Historycznym centrum Tarnopola jest niewątpliwie Majdan Woli, uprzednio zwany Placem Dominikańskim. Tam znajduje się kościół i klasztor dominikanów, a w środku cudowna ikona Matki Bożej Tarnopolskiej. Zabytek został zbudowany w latach 1749-1779 w stylu późnobarokowym, po remoncie stał się greckokatolicką świątynią Niepokalanego Poczęcia. Po II wojnie mieścił galerię obrazów, obecnie znajduje się w nim archiwum.
Na środku placu dumnie na koniu stoi książę Daniło Halicki. Kiedy przybyliśmy na Majdan, była pora ślubów. Trzy młode pary pozowały do zdjęć, czwarta już schodziła po schodach w stronę pomnika.
Na ślub natknęliśmy się także zwiedzając cerkiew Narodzenia Pańskiego; według mnie była to najbardziej okazała z tarnopolskich świątyń, wybudowana w latach 1602-1608 i zrekonstruowana w 1937 roku, należąca do ukraińskiej autokefalii. Wewnątrz trwały przygotowania do ceremonii zawarcia sakramentu małżeństwa. Gromadzili się elegancko ubrani goście z kwiatami, na środku stał tron, a na stoliku przed ołtarzem leżały i oczekiwały na narzeczonych złote korony.
Drugim centrum miasta jest Plac Teatralny z gmachem Ukraińskiego Teatru Dramatycznego im. Tarasa Szewczenki. Budzi skojarzenia z podobnym miejscem we Lwowie, choć, ze względu na ilość gołębi, także z krakowskim rynkiem.
Jednak nie tylko zabytki stanowią o wyjątkowości Tarnopola. W mieście spotkaliśmy się z różnymi ciekawostkami, osobliwościami i kompletnymi kuriozami.
Po pierwsze – ciepła woda. Nie zawsze można na nią trafić. W poniedziałek, na przykład, nie ma jej wcale, we wtorki, czwartki i niedziele jest dwa razy dziennie (od 6.00 do 9.00, w niedzielę godzinę dłużej, potem dopiero od 17.00 do 23.00). Rekompensatą jest sobota, kiedy ciepła woda powinna być cały czas. Powinna, bo bywa, że zwyczajnie się skończy albo nie dotrze na dziewiąte piętro akademika, na którym notabene mieszkaliśmy.
Po drugie, w Tarnopolu miałam okazję ujrzeć coś, czego nie spotkałam nigdy wcześniej na Ukrainie, ani w ogóle nigdzie indziej. W kilku miejscach miasta stali ludzie z tekturowymi tabliczkami na piersiach. Okazało się, że nie jest to żadna akcja charytatywna, ale sposób zarobku tych ludzi, którzy oprócz tabliczki, posiadali przytwierdzony do siebie sznurkiem telefon komórkowy, z którego można było skorzystać płacąc hrywnę za 10 minut rozmowy. Przyznam, iż pan biznesmen w skórzanej kurtce z teczką w ręku, wyglądał komicznie trzymając przy uchu telefon na pomarańczowym sznurku.
Inną ciekawostką był tarnopolski festyn, który bynajmniej nie odbywał się na Majdanie Woli, a dość daleko od centrum, w rejonie tamtejszych blokowisk. Trafiliśmy tam przypadkowo. Dookoła stały samochody dostawcze, w środku kontener z główkami białej kapusty. Prócz kapusty, na osiedlowej imprezie można było zaopatrzyć się w żywą rybę, zjeść szaszłyk, popić wódką. W jednym z namiotów grał zespół, złożony ze skrzypka i łysiejącego wokalisty, a para staruszków ruszyła w tany.
Bazar
Wreszcie – tarnopolski bazar! Plac targowy, rozmiarami i różnorodnością towarów na głowę bijący warszawski Stadion Dziesięciolecia. Od wielości sprzedawanych rzeczy bolały oczy. Na targowisku było chyba wszystko – buty, książki, klamki, garnki, ubrania, farby i impregnaty, artykuły wędkarskie, nawet sprzęt AGD – obok straganu, na wolnym powietrzu, stały lodówki. O żadnym zabezpieczeniu przed warunkami klimatycznymi nie było mowy. W rogu zadaszonej części stała niewysoka kobieta o pełnych kształtach, obwieszona paczkami z kawą, która co jakiś czas, nabrawszy pełne płuca powietrza, wykrzykiwała jednym tonem jak papuga: „kawa, kawa, kawa, kawa, kawa…” Chociaż nie. Wszystkiego to tu może nie było. Znalezienie szalika graniczyło z cudem. Były tylko klasyczne rosyjskie chustki, które wzbudziły zainteresowanie żeńskiej części naszej grupki. Nie zdążyłyśmy dobrze przyjrzeć różnobarwnym wzorom, kiedy usłyszałyśmy krzyk właścicielki wyłożonego towaru:
- Szto eto za rewoljucja?!! – po czym nastąpił potok słów oznajmujący, że nikt nie będzie tego po nas układał i że to, co rozłożyłyśmy, mamy odłożyć na miejsce, ale to migiem. Bazar pochłonął nas na jakieś dwie godziny. Wejść tam było łatwo. Wyjść z niego – znacznie trudniej. Błądząc w labiryncie straganów zupełnie straciliśmy orientację, należało spytać o drogę. Jedna z handlarek podjęła się wyprowadzenia grupki zagubionych Polaków, zwinęła swój kramik, gestem nakazała, żeby podążać za nią i zniknęła w tłumie. Ledwo nadążyliśmy za jej ciemnym płaszczem. Stoiska powoli się przerzedzały, w końcu wyszliśmy na ulicę. Nasza przewodniczka odwróciła się dopiero przy pasach, dokładnie wytłumaczyła, gdzie mamy iść dalej i wróciła do swoich zajęć. Niech Bóg jej to wynagrodzi.
Jeśli chodzi o tarnopolską gastronomię, można zjeść tanio i smacznie. Szczególnie chętnie odwiedzane jest bistro Anastasija, przypominające nieco polski bar mleczny, jednak posiadające zdecydowanie bardziej wyszukane menu, od soljanki i pielmieni, po turecką szaurmę. Panuje tam niezwykły klimat. Kiedy my w spokoju zajadaliśmy się specjałami nacjonalnoj kuchni, grupa starszych ludzi obchodziła suto zakrapianą imprezę, chyba urodzinową. Co parę minut wszyscy wstawali, żeby odśpiewać jakąś biesiadną piosenkę, po czym kontynuowali ucztę. Nawet te miejsca o wyższym standardzie, jak np. restauracja Giet`man, tuż obok cerkwi Narodzenia Pańskiego, nie uderzają zbytnio w polską kieszeń, a można spróbować tam bardziej wyszukanych potraw.

I to już koniec mojej opowieści o Tarnopolu, mieście z białym zamkiem, białą gwiazdą i białym półksiężycem w herbie. Mieście o tak bogatej historii, jaką mogą poszczycić nieliczne. Mieście pełnym osobliwości. Mieście z duszą.


        2007

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz