sobota, 27 lipca 2013

O Moskwie w trzech scenach.

Scenka rodzajowa nr 1:
Przy wyjściu z metra stoi hoża babcia i, rozdając ulotki, krzyczy na całe gardło:
- Najtańszy internet! U kogo niet?
Wzięliśmy jedną z ulotek, na co ona, szczerząc ostatki zębów w uśmiechu, krzyknęła za nami:
- Tylko nie pijcie coca-coli!!!

Tak właśnie ni mniej ni więcej wygląda Moskwa. Kraj ludzi przedsiębiorczych. Kto będąc w tym mieście nie widział klozet-babuszek, mających swoje miejsce w specjalnie przystosowanym toi-toiu. Dziwię się jak one mogą tak cały dzień siedzieć w jednej pozycji.
Najwyraźniej dla Rosjan nie ma rzeczy niemożliwych.
Podobno każde miejsce ma swój tylko sobie właściwy zapach. Zapach Moskwy to zapach metra. Podziemia, kurzu, rozgrzanych szyn. Skórzanej kurtki współpasażera. I gorących pirożkow sprzedawanych na stacji. Przed wielkomiejskim zgiełkiem i napierającym tłumem uciekam do cerkwi. Tam z kolei w kojącym cieple unosi się zapach woskowych świec, kadzidła, gdzieniegdzie damskich perfum. W cerkwi czas się zatrzymuje, tu w powietrzu, oprócz zapachów krążą te wszystkie ważne sprawy, które przynoszą do przybytku ludzie. Jest powaga, jest cisza, jest i Tajemnica.
Mimo swojego ogromu, Moskwa mnie nie przytłacza. Nawet budynki, dumnie reprezentujący styl „stalinowskiego gotyku” nie są mi wrogiem. Bo przychylni są tu ludzie. Staruszek z uśmiechem wręcza mi żółty jesienny liść, w drodze do Carycyna spotykamy jegomościa o polskich korzeniach. Pyta, jak tam Piłsudski. Kupuje nam bułeczki z kapustą i zapewnia, że „w razie co”, on jest dostępny w pawilonie nr 75. Na moście pan z brodą Rasputina robi zdjęcie mi i Karolinie. Moim aparatem. Daje spis moskiewskich cerkwi i paczkę ciasteczek. Mówi, że powinnyśmy się więcej uśmiechać i nie strzyc włosów.
Kiedy kładę się spać, za oknem ujadają bezpańskie psy - sobaki-bomży. Szczekają i wyją niczym kojoty z taniego westernu. Aż strach wychodzić o tej porze. Wyobrażam sobie spotkanie z zębami i pazurami. Głodnych, wściekłych kundli o świecących ślepiach.  Ale to zupełnie nie tak. Sobaki-bomży to biedne jestestwa. Brudne, ze skołtunioną sierścią, obwisłą skórą, kompletnie niegroźnie szwendają się po stolicy Rosji, niczego od niej nie oczekując, o nic nie prosząc. Czekają aż nastanie noc. A nocą kładą się na trawnikach, w przejściach podziemnych, nawet na stancjach metra. Niczego nie zawiniły Moskwie. Na gwizd podchodzą ze skulonymi uszami. Zupełnie jak Szarik Bułhakowa.

Scenka rodzajowa nr 2:
Siedzimy w jednej z sal lekcyjnych Instytutu Puszkina. Profesor tłumaczy zawiłości postmodernizmu, kiedy to drzwi otwierają się z wielkim hukiem i wchodzi sprzątaczka, dzierżąc w ręce szmatę do podłogi. Nie zważając na nic, staje przed zapisaną kredą tablicą, wzdycha i ze słowami "koszmar!" (просто ужас!)  na ustach opuszcza salę.
Gmach Instytutu Puszkina mieści w sobie uczelnię, akademik i stołówkę. Pokoje są całkiem ładne,
Instytut Języka Rosyjskiego im. A. Puszkina
jak na rosyjskie warunki. Podobno akademik reprezentuje jeden z najwyższych standardów w Moskwie. Mieszkamy w składach po 5 osób, z lodówką i łazienką. Polaków z reguły osiedlają razem, ale od reguły są wyjątki - ja wylądowałam w składzie z Czeszką Anią i Turczynką Fernaz. Ania, jako nosicielka jednego ze słowiańskich języków, po rosyjsku mówi świetnie. W listopadzie dobiega jej ostatni, trzeci miesiąc tutaj. Przed wyjazdem planuje zdać egzamin na certyfikat. Z kolei Fernaz przyjechała na rok, rosyjski umie bardzo słabo, więc porozumiewamy się głównie po angielsku. Mówi, że w Turcji jest dużo Rosjan i dobra znajomość ich języka otwiera drogę do robienia kariery.
Rotacje ludzi i ogólna międzynarodowość są charakterystyczne dla „Puszkina”. Ktoś przyjeżdża, ktoś wyjeżdża, zarówno pojedynczy ludzie, jak i całe grupy. Integracja odbywa się przede wszystkim w barze. To takie magiczne miejsce na parterze, otwarte do późna w nocy (to, że napisane, że do 1.00 to bzdura), gdzie można poćwiczyć różne języki przy piwie, a pod koniec miesiąca, kiedy odlicza się dni do kolejnej wizyty w ambasadzie po stypendium, przychodzi się i na herbatę. Zaś w każdy piątek, stołówka na górze zamienia się w parkiet i organizowane jest stołowaja party. Wejściówka stoi 50 rubli, piosenki puszcza czarnoskóry DJ. Niestety, co tydzień te same.
Jednak tym, nad czym ubolewa tu każdy mieszkaniec akademika, chcący uczyć się żywego języka, jest ogólna ubogość Rosjan w akademiku, rekompensowana za to wielką ilością skośnookich. Nasze piętro, jest zdominowane przez studentów z Chin. Najłatwiej spotkać ich w kuchni. Właściwie odnosi się wrażenie, że nigdy z niej nie wychodzą. Przebiegają tylko trasę kuchnia-pokój z dymiącymi patelniami, na których smażą się kurze łapki, chleb moczony w jakiejś ichniej przyprawie czy grzyby mun. Cóż, co kraj, to obyczaj.
 Każdego wieczoru odbywają się zajęcia sportowe. Aerobik, shape`ing, tańce wschodnie, mecze siatkówki, koszykówki. Pewnego razu na zajęciach z tego drugiego, podeszła do mnie Chinka, Nadia. Dziwne imię dla mieszkanki Chin... Okazało się, że tak naprawdę nazywa się Wo Mu, a Nadią nazywają ją wykładowcy. Jest tak przyjęte, że każdemu z przybyszów, którego imię jest trudne do wymówienia, „przydzielone” zostaje imię rosyjskie.
Czymś, co jeszcze niewątpliwie kojarzy się z „Puszkinem” chyba każdemu, kto bywał w tym miejscu, są karaluchy. Owady pojawiają się tylko na wybranych piętrach, z reguły wyższych. U nas pewnego razu pojawiły się w kuchni. Jak się potem okazało, po dezynsekcji parę pięter wyżej. Jedna z koleżanek przyniosła insekta z kuchni do pokoju w kapturze. Inna koleżanka obudziła się z robalem na twarzy.
Do dyspozycji studentów jest sklepik na drugim piętrze (z całkiem przystępnymi cenami) oraz pralnia, w której od czasu do czasu giną rzeczy, oczywiście w niewyjaśniony sposób. I to bynajmniej nie markowe ciuchy od Versaczego, a nawet zwykłe ścierki kuchenne. I skarpetki mogą nagle okazać się bez pary.
W akademiku jest miło, jednak czasem nie wystarcza stołowaja party ma się ochotę ruszyć w miasto, obejrzeć jak bawią się Moskwianie. I tym sposobem docieramy do miejsca, gdzie rozgrywa się

Scenka rodzajowa nr 3:
W klubie. Jest 5 rano, impreza zakończona, można powoli iść na stację, doczekać do pierwszego metra. Stoimy w długiej kolejce po odbiór rzeczy z szatni.
-          Девушка...- chłopak łapie za numerek do szatni swojej towarzyszki.
-          Не надо. – oboje ciągnęli zbyt mocno i kartonowy numerek łamie się na pół.
-          Что ты сделал!  Только посмотри!
-          Ничего, ничего. – niezbyt zbity z tropu pożycza od kolegi gumę do żucia i skleja obie połówki. Tamten bacznie się przygląda.
-          Мой друг с ума сошёл – z przepraszającym wzrokiem mówi do niego dziewczyna. 
-          Почему? Я тоже так делаю...


Tak, zdecydowanie, dla Moskwian nie ma rzeczy niemożliwych.

          
     2008

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz